Jej posiadacz prowadzi swój biznes od lat bez rozgłosu i nie tak dawno stał się najbogatszym człowiekiem na świecie. Swój poniekąd niespodziewany sukces zawdzięcza po równo: pandemii i Chińczykom. Któż to taki?
Otóż pierwszą firmą w Europie nie jest bynajmniej żaden gigant technologiczny. To przedsiębiorstwo należące do Bernarda Jeana Etienne’a Arnault, francuskiego biznesmena i prezesa koncernu LVMH. Co ciekawe, większość z nas usłyszała o nim przy tej okazji po raz pierwszy. Brak skandali, rozgłosu, kontrowersji, imprez z czołowymi politykami, molestowanych nastolatek, narkotyków, parcia na szkło i tym podobnych, co, trzeba przyznać, wśród topowych miliarderów świata jest dość oryginalne. Tym bardziej, że przecież Arnault swój przekraczający 150 mld. $ wartości majątek zbudował głownie sprzedając innym bogaczom najbardziej ekskluzywne i najdroższe dobra luksusowe! Zaskoczeni? Ja – owszem.
Do tego skromnego inżyniera należą m.in. najdroższa na świecie marka szampana Dom Perignon, koniaku Henessy, projektant galanterii skórzanej Louis Vuitton oraz dom mody Dior.
Mimo tego, co mógłby sugerować początek mojego tekstu, niewyobrażalny majątek Arnaulta to bynajmniej nie efekt jednego złotego strzału i wyjątkowo pomyślnego nagromadzenia zewnętrznych okoliczności, z naczelną pandemią na czele. Tak, tak, wiem jak to brzmi; ale niestety, na nieszczęściach takich jak wojny i pandemie od zarania świata buduje się największe fortuny.
Majątek szczęśliwego Francuza to wynik całych dekad ciężkiej pracy i żelaznej konsekwencji w cierpliwym, niespiesznym dążeniu do realizacji wyznaczonego celu. Zaczynał od rozwijania i budowania potęgi firmy Dior (a to nie był gość o nazwisku Dior? Jak to?!) Potem sukcesywnie włączał do swojego imperium kolejne, najbardziej znane i cenione na świecie marki. Jak się okazuje, luksusowa moda to biznes, na którym zarabia się niewyobrażalne krocie. I to z klientami oczekującymi czasem całymi miesiącami na dostawę wybranego przedmiotu, przy marżach wynoszących jawnie po kilka tysięcy procent i cenach sięgających setek tysięcy dolarów za sztukę towaru!
Ten szczególny biznes jest dla rynku kapitałowego w Europie analogicznym odpowiednikiem gigantów technologicznych w Stanach.
Co znaczące, większość spośród największych tuzów wśród firm z branży modowej była zyskowna każdego poszczególnego roku ostatniej dekady. Wliczając w to lata wojny i pandemii. Jak to możliwe?
Giganci luksusowej mody są nieprawdopodobnie wręcz odporni na światowe kryzysy, niezależnie od ich przyczyny, gwałtowności i częstości występowania. Gdy pogrążony w pandemii świat doświadczał swojej głębokiej zapaści, biznes oparty na sprzedaży dóbr luksusowych wręcz tryskał zdrowiem. Na pniu schodziły i sprzedawały się jak świeże bułeczki najdroższe gatunki szampana, limitowane kolekcje zegarków, biżuteria od Tiffany’ego czy luksusowe damskie torebki. To właśnie w tej kategorii, w środku pandemii padł rekord cenowy wszech czasów. Za jedną torebkę marki Hermes ze skóry krokodyla nieznany nabywca (czy raczej nabywczyni?) zapłacił oto ponad 350.000 euro.
Co mają z tym wspólnego Chińczycy? Otóż firmy z imperium Araulta to poligon dla młodych projektantów, którzy pragną wypracować sobie markę. Wnoszą oni powiew świeżości do trącącego naftaliną i omszałego, zamkniętego świata francuskiej mody. Dzięki temu, bardzo eleganckie i koszmarnie drogie ubrania czy akcesoria stają się atrakcyjne nie tylko dla wysnobowanych ciotek i arystokratek pamiętających początki panowania nieboszczki królowej Elżbiety. Zaś młodzi konsumenci rodem z Państwa Środka wręcz szturmują salony największych luksusowych marek świata; a te w większości należą właśnie do największej europejskiej firmy, stworzonej przez pewnego skromnego i unikającego rozgłosu Francuza.
W szczycie światowej inflacji i jak się zdaje na samym progu światowej recesji? Chiny to kraj największej liczby miliarderów na świecie. I bez choćby jednej uznanej marki modowej z najwyższej półki. A po latach ascezy, wymuszonej ścisłym reżimem pandemicznym, bajecznie bogaci Chińczycy właśnie teraz odreagowują i dogadzają sobie na wszelkie możliwe sposoby. A przed chińskimi salonami francuskich firm oferujących dobra luksusowe ustawiają się kolejki, za którymi te tworzące się na wieść o rzuconej kiełbasie w złotych czasach PRL-u mogą nosić buty. Lub torebki.